poniedziałek, października 23, 2006

Nie znasz dumy afrykańskiej

Po sezonie wakacyjnym wróciłem do domu zmęczony, opalony i jak mi się zdawało, usatysfakcjonowany. Na równym terenie, po powrocie z gór biegłem jak mały samochodzik. Podróż powrotna z Krościenka też miała swój urok. Wyobraź sobie jak kończy się turnus Oazy wielkiej „Nowa Jerozolima” i w jednym dniu teren Pogórza Sudeckiego opuszcza na raz kilka tysięcy uczestników wszystkich formacji składowych i grup. Komunikacja jest jaka była. Wyobraź sobie szok po przyjeździe do miasteczka wielu ludzi na raz. – Pierwszy efekt: w mieście brakuje chleba. Potem piekarze triumfują! Utarg zwielokrotniony. Komunikacja dostosuje się do nowej sytuacji podobnie, pod warunkiem, że decydenci nie będą celowo potęgować tego kryzysu spowodowanego, powiedzmy chwilowym „wyżem demograficznym”. Obecnie może powstałby jakiś ”Sztab antykryzysowy’. – Też sposób! (-Istotna różnica polega na tym, że koniec turnusu nie jest kryzysem, podobnie jak nie istnieje dajmy na to „klęska urodzaju”- nie wiem kto wymyślił takie szyderstwo. Radzę tylko przypomnieć z Biblii historię Józefa, który był namiestnikiem faraona. Plony w latach urodzaju posłużyły do ocalenia wielu ludzi od śmierci w czasie głodu. Patrz: Księga Rodzaju roz. 41- 47.)

Pamiętam jak szliśmy z Ks. Jackiem i innymi „oazowiczami” z naszej diecezji ulicą Kościuszki w Krościenku na Kopią Górkę i u podnóża stały dwie duże ciężarówki (białe tiry z Holandii, jak się nie mylę). Zażartowałem, wskazując na jedną ze stojących na poboczu ciężarówek: „Tym pojazdem będziemy wracać do Krakowa!” Wszystkich to rozbawiło. Na wszelki wypadek pod wieczór Ks. Jacek zapytał kierowcę czy jedzie w tym kierunku i czy nas zabierze, gdy uzyskał potwierdzenie poprosił byśmy byli „w pogotowiu”. Jechaliśmy w „pokoiku” za kabiną kierowcy. (Porozumiewaliśmy się gestami i trochę po angielsku). Kierowca częstował nas orzeszkami i czekoladą. Bardzo ucieszył się z kasety muzycznej z pieśniami uwielbienia, którą otrzymał (zdaje się od Księdza). Około dwudziestej czwartej godziny nikogo nie pytając o drogę podwiózł nas pod sam dworzec w Krakowie, pożegnał się z nami tak serdecznie, jak ze starymi przyjaciółmi i (bez żadnego tłoku) każdy ruszył w swoją stronę. (Nie wiem czy taka analogia będzie stosowna, ale poczułem się jak dworzanin, który „jechał z radością swoją drogą”. Por. Dz 8,39.)

Powrót do pracy podziałał na mnie jak przysłowiowe „sole trzeźwiące”. Nie znaczy to, że prowadzę jakieś „podwójne życie” – codzienne i odświętne, lub jeszcze gorzej: to na jawie i to w snach. - A może jednak...

Przekonałem się, że zawsze komfort psychiczny ma jakąś domieszkę cierpienia. Zaczynam rozumieć, co miał na myśli Leszek Kołakowski mówiąc o „organicznej nędzy doczesności” oraz że „absolut (w sferze doczesnej) jest nieosiągalny”. - A jednak, „co było niemożliwe dla ludzi, tego dokonał Bóg”... Twarde realia Szkoły Zawodowej są jak łan dorodnego zboża, stadion sportowy i poligon wojskowy w jednym. Bez dobrej szkoły nie ma dobrze wychowanych ludzi – to brzmi jak slogan, może lepiej i ostrożniej powiedzieć: jak przysłowie! – Błędne koło – przecież i sam wychowawca musi być (dobrze) wychowany. W ruchu Światło-Życie obowiązuje zasada pracy w grupie rówieśniczej. Właśnie mieliśmy taką grupę. Oprócz rozmów ewangelicznych w Małej Grupie praktykowaliśmy (od czasu do czasu) ewangeliczną rewizję życia. (To takie pobożne ćwiczenie w małej grupie. Jeszcze pobożniejszym ćwiczeniem, i w jeszcze mniejszej grupie, pewnie jest sakrament spowiedzi. – „To należy czynić i tamtego nie opuszczać!” - Mawiają doradcy.) Muszę być wielkim szczęściarzem, bo zaprzyjaźniłem się z Misjonarzem Werbistą z Afryki. To nie przypadek. Miał czas na rozmowę i kawę stosownie do okoliczności. I, jak na misjonarza przystało, był bardzo hojny i uczynny. Opowiedział o dramatycznej zagładzie swej Misji wśród plemion Konkomba wskutek wojny plemiennej. (Cierpiał bardziej niż „Ojciec zadżumionych”, bo nienawiść jest może jeszcze gorsza od tej zarazy!) Opowiedziałem Mu o swym spotkaniu z Ahmedem w pociągu na trasie do Krakowa. Podświadomie liczyłem, że On pomoże mi rozwiązać ten problem.

Początek roku szkolnego w bibliotece szkolnej, gdzie uczniowie wypożyczają wszystkie podręczniki ma, jak zwykle bywa, swe „blaski i cienie”. (Oprócz raczej dość symbolicznych płac przewidzianych za praktyki uczniowskie dla „młodocianych robotników” darmowe podręczniki i mundurki były rodzajem świadczeń „socjalnych”.) To dobry „zwyczaj”... W statystykach podręczniki wchodzą do tak zwanej „średniej czytelnictwa”. To nie jest pomyłka, otóż żeby dobrze skorzystać z obowiązujących podręczników trzeba umieć czytać (przynajmniej w stopniu miernym). Do czytania „lektur” potrzeba nie tylko dobrej zachęty, ale i odpowiednich nawyków, a z tym mają trudności nie tylko „młodociani robotnicy” z zawodówki, którym gdzie indziej się nie „powiodło”. Z tym mają trudności, jak mi wiadomo, także ludzie po wyższych studiach; z tytułami, dyplomami i pracą, którzy w pogoni codzienności nie mają czasu „posiedzieć”, a tego przecież „wymaga” czytanie. „Lektury obowiązkowe w wersji filmowej" i tak zwane „audiobooki” to są kolejne wynalazki „maskujące” niskie wskaźniki czytelnictwa. Jest to wielki luksus, bo w niektórych zawodach można się kształcić i dokształcać (także w czasie pracy zawodowej.) - Te, i podobne myśli cisną się do głowy, gdy milknie hałas przerw śródlekcyjnych, Wraca też problem sprzed wakacji. Pod koniec roku szkolnego najpierw uporałem się ze zwrotem (tj. odbiorem od uczniów) podręczników, kartami obiegowymi i roczną statystyką. Teraz muszę ponownie przebadać „strukturę księgozbioru”. W programie „ministerialnym” języka polskiego Biblię zaliczono do lektury podstawowej. Przed wakacjami myślałem bardzo konkretnie o zakupie stu Biblii. (Według norm bibliotecznych powinna przypadać jedna lektura na trzech uczniów. Wiedziałem, że na to zabraknie pieniędzy. Dyrekcji może wydać się podejrzane, że chcę kupić aż tyle egzemplarzy Biblii - czy to ma być nowe miejsce na Oazę Wielką?! -A któż to wie...)

Ostatecznie byłem gotów dokonać tego zakupu bez zgody i wiedzy Dyrekcji. Program ministerialny nie podlega negocjacjom, ani nie jest atrapą czegoś innego! Racja jest po mojej stronie – myślałem. I w prostocie zapytałem: „Boże skąd mam wziąć pieniądze?” Nawet nie zauważyłem jak szybko Pan Bóg odpowiedział dając mi na ten cel okrągłe sto dolarów, czyli dokładnie tyle, ile w tym czasie było potrzeba. Poczułem się dość nieswojo, że dopiero teraz zrozumiałem sens gestu Ahmeda w pociągu. Przecież On mówił: „Ja Bogiem daję!” – może chciał wypełnić wolę Bożą, a ja mu nie pozwoliłem. Nie wiem czy zachowałem się właściwie, ale wiedząc o świadkach tej rozmowy, że są kolegami mego syna myślę sobie: lepiej żeby mówili, że nie przyjąłem stu dolarów od „podchmielonego” nieznajomego, niż mieliby ogłosić, że wykorzystałem nie tylko sytuację, ale i człowieka... Tak się pocieszałem. Z drugiej strony odkryłem w „czytance” do języka polskiego cztery przewidziane programem teksty biblijne: O Potopie i Arce Noego, Hiobie, Miłosiernym Samarytaninie oraz o Dobrym Pasterzu. - Teraz byłem prawie spokojny... Ciekawe co na to powiedziałby znajomy O. Ryszard Misjonarz SVD?!

Przy najbliższej okazji pojechałem na kawę i ważną rozmowę. Po przerwie sprawa trochę „ostygła” i można się było bez emocji, na trzeźwo, zastanowić nad szczegółami. Ojciec Ryszard podszedł do sprawy z właściwą sobie szczerością i prostotą: „Nie znasz dumy afrykańskiej!” – Powiedział. – „Ty go po prostu upokorzyłeś, a może i trochę, niechcący tj. całkiem nieświadomie, obraziłeś.” – Chociaż w swej odmowie przyjęcia tych pieniędzy nie widziałem do tej pory motywów egoistycznych, teraz z upływem czasu problem jakby narasta... Po pierwsze Bóg nie ma względu na osoby - ten człowiek właśnie mógł wypełnić wolę Bożą! Po drugie zadałem Bogu pytanie: „Skąd mam wziąć pieniądze na Biblie?” I nie usłyszałem odpowiedzi (-pewnie w obawie o swą opinię w oczach „paczki” niedojrzałych młodych ludzi.) Po trzecie chcąc w oczach Ahmeda uchodzić za „prawego” może i w jego odczuciu podświadomie postąpiłem jakby „z pozycji wyższości”... - Mój dyskomfort rósł jak na drożdżach. – Żeby jakoś się odnaleźć powiedziałem pojednawczo: „Gdybym miał Jego adres, wyjaśniłbym Mu, że nie jestem rasistą i złożył życzenia na święta Bożego Narodzenia”.

Około pół roku po mojej wakacyjnej podróży do Krościenka, tym razem wracałem z Południa Polski: z Raciborza na północny wschód - jeśli dobrze pamiętam - mógł to być pociąg z Zakopanego przez Kraków i Warszawę do Gdyni. - Nie jestem pewien czy wsiadałem w Raciborzu, czy w Rybniku, ale w Katowicach tłok był całkiem „sezonowy”. - Święta, sezon urlopów zimowych i narciarski.) W najbliższym czasie miałem przed sobą całą noc w pociągu.

Z wielkim trudem przeciskałem się przez wąski korytarz między przedziałami omijając śpiących pasażerów i ich okazałe bagaże. Nie dopuszczałem nawet myśli żeby podróżować na korytarzu (minęły już te trudne lata, kiedy stałem nad zderzakami w łączniku między wagonami!). Wsuwam głowę do przedziału i bacznie lustruję czy nie ma wolnego miejsca. Już się wycofywałem, gdy usłyszałem: „Nie ma wolnych miejsc!” Wróciłem, spojrzałem w stronę skąd dochodził damski głos i co widzę? – Jedna pani leży sobie na dwóch miejscach; Moja Informatorka siedzi obok. - Zawstydziła się i powiedziała: „Przepraszam, ale chciałam pana oszukać, żeby koleżanka mogła trochę pospać”. Uśmiechnąłem się i zażartowałem: „Odkąd jeżdżę służbowo mam miejsce siedzące!” Koleżanka już usiadła i zrobiła mi miejsce. Usiadłem. W klapie miałem srebrnego „gołąbka”. –„Holy Spirit? – Zapytała. - Cześć! Jestem Ivona z Kościoła Zielonoświątkowego”. Przedstawiła się.Powiedziała też, że uczyła języka polskiego w Łodzi, w szkółce dla studiujących w Polsce obcokrajowców. Zapytałem o Ahmeda. (Była pewna, że uczyła także Ahmadu), nadto potwierdziła wszystkie znane mi szczegóły i dała swój i Jego aktualny adres zamieszkania.

Chwała Panu! O, jakże Bóg jest Wielki!

Brak komentarzy: